czwartek, 10 września 2015

Le Mont-Dore i masyw Puy de Sancy

Gdy wpisuje się w google zapytanie "Masyw Centralny" jedna z pierwszych podpowiedzi brzmi "wyżyna czy góry"? Po wizycie w kurorcie Le Mont-Dore i przejściu niemal całego masywu Puy de Sancy (najwyższy szczyt Masywu Centralnego, 1885 m.n.p.m) stwierdzamy, że stawiamy na "góry". I to w stylu tatrzańsko-bieszczadzkim, a nie beskidzkim.


 Dolina Le Mont-Dore




Północna część Masywu Centralnego była naszym pierwszym przystankiem podczas samochodowej wycieczki do Francji. Jak to zwykle bywa w naszym przypadku od decyzji, to znalezienia miejsca minęła chwila. Wybraliśmy okolice najwyższego wzniesienia tej krainy oraz miejscowość, z której był niezły dostęp na szczyt. I kemping, chociaż znalezienie otwartego po 18 stanowiło w maju spore wyzwanie...






Najpierw kilka słów o samej miejscowości. Le Mont-Dore położone jest w wąskiej dolinie (z tego, co pojęliśmy z francuskich tablic informacyjnych, znajduje się częściowo wewnątrz dawnej kaldery). To uzdrowisko z kasynem, gorącymi źródłami i najstarszą kolejką szynową we Francji z 1897 roku (niestety wiosną kursuje tylko w weekendy, ale przez szybę robi wrażenie wykończeniem). Oprócz tego sporo ładnych budynków z przełomu XIX i XX wieku. Wyżej w dolinie położona jest stacja narciarska i wyciągi wjeżdżające na Puy de Sancy.






Wieczorem, po wbiciu się na trzeci kemping, postanowiliśmy się przejść po miasteczku. Okazało się jednak, że wieczorem w maju Le Mont-Dore wymiera. Sklepy i restauracje się zamykały, na ulicach było pusto, więc udało nam się wypić w jakimś sportowym pubie po piwie (oczywiście belgijskim, bo one we Francji dominują) i wrócić do namiotu. A następnie przeżyliśmy chyba najzimniejszą noc w życiu...

Typowe przejście nad ogrodzeniami dla bydła 






Noc i poranek były ciężkie. Cali zesztywniali (mieliście kiedyś zakwasy od dreszczy?) zebraliśmy się jednak rano i ruszyliśmy w góry. Oczywiście ambitnie, czyli wybraliśmy najdłuższą możliwą trasę robiącą wielkie U dookoła doliny (ponoć 18 kilometrów i 900 metrów przewyższenia, ale chyba trochę więcej, szczególnie jeśli chodzi o odległość). Wyciągi są dla leszczy. Krótsze trasy też.

Pierwsze spojrzenie na Puy de Sancy 






Początkowo było ciężko, bo trzeba było wspiąć się przez las na strome zbocza doliny. Po jakimś czasie weszliśmy na trawiasto-skalistą grań z kilkoma szczytami, która miała nas doprowadzić do Puy de Sancy, ale była to jeszcze daleka droga. Powiedzmy sobie szczerze, nie byliśmy w najwyższej formie fizycznej, chociaż pogoda była ładna: nieco ponad dwadzieścia stopni i słońce prześwitujące przez chmury (zapamiętajcie tę informację). Fakt, że stare wulkany charakteryzują się dość stromymi zboczami, ale w normalnej formie nie powinno nam to sprawić aż takich problemów.


Były nawet łańcuchy (niepotrzebne) 





Skoro się męczyliśmy, to robiliśmy częste przerwy na podziwianie widoków i krajobrazu. A było co, bo okolica jest naprawdę piękna, na halach (właściwie pastwiskach dla krów poprzecinanych płotami) kwitły akurat różne kwiaty (ponoć dzięki nim miejscowe sery są tak aromatyczne), Dalej robi się coraz bardziej skaliście, a krajobraz ma charakter - nomen omen - wulkaniczny: już bez roślinności, same ciemne skały, żwir i piargi. I tak już do samego Puy de Sancy, Warto jeszcze wspomnieć o specyficznym zjawisku meteorologiczno-entomologicznym. Przez przerwy w skałach wiał wiatr, który przenosił całe chmary drobnych muszek. Jako geografowie ochrzciliśmy to zjawisko mianem "wiatru muchár". Teraz tylko jakąś monografię trzeba walnąć...

 Stairway to Heaven? Nie, raczej droga przez mękę...


 Stacja narciarska u podnóża Puy de Sancy





Sam Puy de Sancy rozczarował. Ani zbyt piękny, ani przyjemny do wchodzenia: z jednej strony prowadzą na niego drewniane schody, z drugiej jest dość paskudne osypisko. Więcej też było ludzi, a pod szczytem wyciągi i stacja kolejki. Widoki co prawda były niezłe, ale bardziej podobało nam się wcześniej... i później, bo powrót drugą stroną też był bardzo ładny. Tym bardziej, że było już niewiele podejść i wycieczka nabrała charakter rekreacyjny (był też koc, kanapki i piwo - po coś w końcu to nieśliśmy przez tyle kilometrów).


Trzeba uważać na francuskie trolle... 





Pod koniec zejście zaczęło już nużyć, byliśmy też zmęczeni. Ostatnim punktem na trasie był całkiem ładny wodospad, już niedaleko miasteczka. Trochę przypominał tatrzańską Siklawicę, chociaż był chyba nieco większy. Przyjemnie było chwilę przy nim odpocząć i opłukać się przed kilkoma ostatnimi kilometrami. Obiad dawno nam tak nie smakował! A druga noc już taka zimna nie była, chociaż cierpieliśmy z innego powodu.


 Tam w dole jest La Mont-Dore


Procesy współczesne! 




Pamiętacie jaką mieliśmy pogodę? Umiarkowanie ciepło, pochmurnie, połowa maja? No to pewnie jesteście tak samo zaskoczeni jak my, że doznaliśmy ciężkich poparzeń słonecznych, bolało przez kilka dni, skóra schodziła płatami, Iza prawdopodobnie miała lekki udar. Rzutowało to nieco na resztę wyjazdu, ale mimo wszystko warto było. Piękna okolica - a w dodatku w maju puściutko. W okolicach samego Puy de Sancy trochę ludzi jest, ale na okolicznych szczytach spotykało się ludzi od czasu do czasu. Polecamy!






Jeśli ktoś jest zainteresowany wycieczką na Puy de Sancy, to polecamy tę relację - dokładniejszą i bardziej faktograficzną niż nasza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz